Urodziłem się i wychowałem na Kurpiach i na Święta Wielkiej Nocy czekało się niecierpliwie. Mama przed Świętami przygotowywała wypieki i ciastka które były kręcone w maszynce do mięsa ( maszynka miała taką nakładaną końcówkę z przesuwaną listwą w różne wzory) Ja oczywiście kręciłem korbą i pilnowałem by ciastka były różnorakie Tata zajmował się wędzeniem wędlin i do moich obowiązków należało pozyskanie świeżej olchy ( tak tak , nie śmiejcie się - musiało być dużo dymu , a o pirolizie nikt nie słyszał ). W Wielką Sobotę moim zadaniem było pójście do kościoła (dosłownie pójście , a do kościoła było 7 km.) . Szliśmy całą ferajną chłopcy i dziewczyny zaopatrzeni w papier do przyniesienia kawałka węgla z palonego ogniska przed kościołem i w flaszkę na wodę święconą .Było trochę "uciechy" jak się kogoś popchnęło w żar z ogniska , lub do wanny z wodą święconą . W pierwsze święto miałem spokój , gdyż do kościoła jechali rodzice , a po ich powrocie było śniadanie i dopiero wtedy można było się zajadać słodkościami.Nie ukrywam , że coś tam się uszczkło wcześniej. W Lany Poniedziałek dopiero były prawdziwe święta , bo po śniadaniu szło się do Rodziców Chrzestnych zaopatrzony w buteleczkę wody kolońskiej , by złożyć im życzenia , a faktycznie to szło się po tak zwany wykup , czyli prezent . Jako dziecko , to dostawałem koszyk w którym były pisanki , słodycze i miło było gdy była jeszcze jakaś zabawka. Jak byłem trochę starszy to dodatkowo Chrzestny na boku niby cichaczem wręczał mi jakiś banknot . Smingus Dyngus to raczej tylko między nami i dorosłych się szanowało (odrobina wody na rękę) . W wioskach , gdzie była Ochotnicza Straż Pożarna , strażacy jechali czym tam mieli ( przeważnie był to Żuk) i polewali obejścia . Gospodarz wychodził z koszem jedzenia i przeważnie flaszką "własnego udoju" i dawał to strażakom. Na szczęście w tym dniu nie było pożarów , bo po tej imprezie nie nadawali się raczej by wyjechać na akcję .